Może i lepiej, że nie pamiętam, kto ze znajomych polecił mi obejrzenie filmu zatytułowanego „Hangar 10”, ale jak sobie przypomnę, to biada mu: nie ominie go (lub jej) długi monolog na temat tego konkretnego przejawu kinematografii jako modelowego wręcz przykładu wtórności, badziewnych pomysłów, gry aktorskiej na poziomie marionetek sterowanych przez paralityka i rozwiązań fabularnych, przy których hongkońskie kino akcji z lat siedemdziesiątych to prawdziwy majstersztyk.
Jeśli nie musicie (nie muście, błagam!), to nie oglądajcie tego gniota – jest tyle innych rzeczy, które można zrobić w przeciągu 80 minut… Już sam sposób kręcenia tego nibyhorroru powinien był mnie skutecznie powstrzymać, ale nie: uparłem się, że może po niemal 16 latach od premiery „Blair Witch Project” reżyser wyciśnie z gatunku „found footage” coś innego, może ciekawszego niż Eduardo Sanchez w 1999 roku, ale się srodze zawiodłem. „Hangar 10” jest pod tym względem tak do bólu stereotypowy, że brak mi słów. Nie powiem nawet, że to kalka, bo byłby to mimo wszystko komplement, a ten bubel na nie nie zasługuje.
Wiele jestem w stanie znieść, ale w „Hangarze 10” głównym zajęciem bohaterów przez większość filmu jest łażenie po lesie z detektorami metalu w poszukiwaniu starego saksońskiego złota oraz śladów kosmitów i bzdurne gadki o niczym. Ja wiem, że scenariusz oparto na prawdziwej historii – chyba najdokładniej udokumentowanym przypadku spotkania istot pozaziemskich przez ludzi, ale nawet to niczego tu nie ratuje. Wręcz przeciwnie. Jedynie zakończenie można uznać za względnie ciekawe i dopiero tutaj film przestaje się ciągnąć jak przysłowiowe flaki z olejem, ale to tylko jakieś 5 minut w oceanie żenująco kiepskiego filmu z gatunku „horror s-f”. Omijajcie „Hangar 10” szerokim łukiem, a umrzecie szczęśliwsi. Mnie się już to nie uda…
źródło obrazka: moviepilot.com