Pamiętacie, jak we wrześniu pisałem o projektowanym w Polsce supersamochodzie o nazwie Arrinera Hussarya? Była nawet cała afera (rozdmuchana przez pewnego „dziennikarza” motoryzacyjnego, którego nazwisko tutaj pominę, żeby jak najszybciej przepadł w odmętach ludzkiej niepamięci) o to, czy to aby nie jest jakaś ściema – i jak to w Polszcze bywa, sprawa finał znalazła w sądzie, który stanął po stronie producenta auta. I słusznie, bo prototyp ma się dobrze, nawet już jeździ w postaci przypominającej finalny wóz: pod koniec października bieżącego roku odbyły się testy na lotnisku w Białej Podlaskiej, a rozpoczęcie produkcji przewidywane jest na rok przyszły.
Z dotychczas ujawnionych danych na temat osiągów polskiego supersamochodu wynika, że absolutnie nie ma się czego wstydzić: przyspieszenie od 0-100 km/h w 3,2 sekundy (do 200 km/H w 8,9 sekundy), silnik V8 o pojemności 6,2 litra (wyprodukowany przez Chevroleta) o mocy 650 KM i ograniczona elektronicznie do 340 km/h maksymalna prędkość to parametry co najmniej przyzwoite. Dodam jeszcze, że testowane nadwozie różni się znacząco od pierwszych projektów, ale moim zdaniem zmiany wyszły Hussaryi na dobre i w obecnej wersji wygląda naprawdę rasowo.
Jest tylko jeden, jedyny drobny mankament w postaci ceny – jeśli ktoś chce sobie takie cacuszko zakupić, to niech już zaczyna kombinować, skąd tu wziąć jakieś 700 tysięcy złotych (tyle Arrinera Hussarya ma kosztować w wersji podstawowej). Wersja limitowana będzie droższa o prawie 200 tysięcy złotych, ale za to będzie wyposażona „we wszystko”, no i będzie dostępna w bardzo ograniczonej liczbie: tylko 33 egzemplarze. Podobno już wszystkie są zamówione…