Wszystko, co dobre, kiedyś się musi skończyć, o czym dość boleśnie (w sensie jak najbardziej dosłownym) przypomniała mi dziś rano moja najfajniejsza na świecie pianka do golenia z Nivei, kiedy przy porannej toalecie z dyszy wydostało się kilka malutkich kłębków piany, a potem już tylko sprężony gaz. Trochę się spieszyłem i nie mogłem być nieogolony, postanowiłem więc się oskrobać na szybko przy użyciu mydła w płynie – pomysł zasadniczo nie taki najgorszy, ale tylko teoretycznie.
Ogolić się jakoś udało, choć do ideału brakowało sporo, ale nie obyło się bez konsekwencji: po pierwsze zrobiłem sobie malownicze zacięcie na lewym policzku, przez co wyglądam teraz trochę jak Rambo albo inny wiedźmin (chociaż uważam, że o wiele lepiej się prezentowałem z krwią cieknącą z rany), a po drugie tak sobie wysuszyłem skórę, że poważnie się zacząłem zastanawiać nad wywaleniem obecnego mydła i kupnem takiego, które nie robi za suszarkę do wszystkich warstw naskórka.
Ponieważ moja twarz najwyraźniej ma ograniczoną kompatybilność z kosmetykami, od czasów niemal prehistorycznych używam produktów Nivei – tym razem oczywiście pognałem do sklepu w pierwszej wolnej chwili, żeby kupić nową piankę. Na moje szczęście odpowiednia półeczka aż pękała w szwach, co także miało swoje konsekwencje: zamiast pianki kupiłem żel do golenia, ale nie byle jaki – nawilżający!
Jak tylko wróciłem do domu, od razu pobiegłem się ogolić: nowy żel okazał się być bardzo przyjemny w użyciu i rzeczywiście skóra mi po nim nie wyschła, a ja znów wyglądam jak porządnie ogolony człowiek. No dobrze, jak porządnie ogolony człowiek ze szramą na policzku – mój nowy żel niestety nie był w stanie jej zamaskować 🙂
źródło obrazka: wykop.pl