Moja warszawska rezydencja nie posiada nawet centymetra kwadratowego przynależnego do niej terenu zielonego, co czasem mnie straszliwie martwi, a czasem jest źródłem mojego niebywałego szczęścia. W sumie pielęgnowanie jakiejś działki czy trawnikopodobnego kawałka ziemi sprawia mi przyjemność – wiem, bo jako dzieciak strasznie lubiłem odwiedzać wujostwo na Podlasiu, a tam ziemi uprawnej i każdej innej było od groma i jeszcze odrobinkę, więc do pewnego stopnia zaznałem życia „właściciela ziemskiego”.
Z drugiej jednak strony musiałbym się też martwić o to, żeby utrzymywać w pełnej sprawności sprzęt konieczny do odpowiedniego dbania o tę ziemię czy tam trawnik, a to już wymaga mnóstwa czasu i określonych nakładów finansowych. Pamiętam bardzo dobrze, że w związku z tym faktem wujkowym warsztacie (który był dla mnie i kuzyna czymś w rodzaju skarbca połączonego z arsenałem – w zależności od bieżących potrzeb) było sporo różnych akcesoriów i części do maszyn w rodzaju glebogryzarek, pługów, grajberów i czego tam jeszcze pod słońcem.
Pamiętam nawet, że któregoś razu podwędziliśmy z kuzynem zawieszone na ścianie noże do kosiarek i zastosowaliśmy je do budowy naszego helikoptera – tylne śmigło (bo po dziś dzień nie wiem, jak się to ustrojstwo nazywa tak naprawdę) zrobione z ostrych metalowych noży miało nam pomagać w zwalczaniu ewentualnych prześladowców, którzy chcieliby nas zaatakować.
Niestety, sielanka i zabawa trwała dość krótko, bo wujek po kilku dniach wypatrzył brak noży w warsztacie, a ponieważ potrafił łączyć fakty ze sobą, nie zajęło mu długo znalezienie naszego supertajnego śmiglaka i zdemontowanie podprowadzonych noży do kosiarek. Skończyło się tylko na reprymendzie (oraz całkowitym zakazie wstępu do warsztatu), co oczywiście nie powstrzymało mnie ani kuzyna od kolejnych fascynujących zabaw. Ale to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia…
źródła grafik: www.theverge.com, tvline.com, www.mcculloch.com, staging.country-magazine.com