Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że powiększenie się liczby istot zamieszkujących moje warszawskie M odbędzie się w tak dramatycznych okolicznościach. Była noc – nie jakaś szczególnie ciemna, ale za to zimna jak cholera i deszczowa. Jechałem sobie dość spokojnie, bo warunki nie sprzyjały szaleństwom, a i od domu byłem dość daleko. Dokładniej rzecz biorąc pamiętam, że kilka minut wcześniej omijałem tablicę mówiącą, że właśnie opuściłem miejscowość o znaczącej skądinąd nazwie „Syberia”.
Bardzo się cieszę, że moja Lodzia ma dobre światła, bo gdyby nie to, to bym pewnie tego czarnego skurczybyka zauważył za późno, a tak zdążyłem wyhamować, rzuciwszy w międzyczasie wiązankę „błogosławieństw” pod adresem małego, zmokniętego i najwyraźniej planującego samobójstwo kociaka siedzącego na środku drogi tak szerokiej, że jak wysiadłem z auta, to już stałem na poboczu. Dlaczego musiałem wysiąść? Bo ten skubaniec wcale nie zamierzał zejść ze swojego miejsca, a ja nie miałem ochoty mieć na sumieniu zwierzaka.
Jak do niego podszedłem, to się zaczął na mnie bezczelnie gapić i odniosłem takie niezbyt przyjemne wrażenie, że to bydlę ma jakiś plan. No i miało – jak go złapałem w łapska, żeby skubańca przenieść na pobocze, to wziął i się… przytulił. Na ile mógł, oczywiście, ale nie chciał puścić. Żal mi się futrzaka zrobiło, a że mam raczej miękkie serce, to zabrałem futro do samochodu, podścieliłem mu na siedzeniu bluzę (łatwiej ją wyprać niż fotel w razie czego) i pojechałem do domu. Morda (bo tak kotu dałem roboczo na imię – jakby co to pasuje i do kocicy, i do kocura) zasnął w minutę, mruczał prawie cały czas i wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wcale się nie dziwię: znalazł sobie człowieka. A ja przez całą drogę zastanawiałem się, co jedzą takie małe koty…
źródła obrazków: deltiolog.wordpress.com, brierpatchcats.blogspot.com, wallpoper.com