Od razu mówię, że nie będę tu uprawiał propagandy mającej na celu wypromowanie jakiejś konkretnej marki, tylko napiszę kilka słów tak od serce tym, którzy z maniakalnym uporem powtarzają wszystkim naokoło, że opony całoroczne to największy cud techniki odkąd człowiek zlazł z drzewa. I choć nie zaprzeczam, że wielosezonówki to ciekawa opcja, to jednak nigdy w życiu bym się nie posunął do stwierdzenia, że bezproblemowo zastąpią mi one dedykowane ogumienie sezonowe. Dlaczego?
Odpowiedź jest banalnie prosta: bo opony całoroczne z definicji muszą się w miarę nieźle zachowywać na drodze przez cały rok. Gdyby przekładać to na przykład na ludzi, to odpowiednikiem wielosezonówek byłby taki totalnie przeciętny, niczym nie wyróżniający się koleś, który we wszystkim (ale to absolutnie wszystkim) jest co najwyżej średni. A często kiepski. Takie właśnie są opony całoroczne i nie zmieni tego żadna propaganda uprawiana przez sprzedawców takich opon w Internecie.
Zima to zima: mrozy, lód, śnieg, mokra nawierzchnia i takie tam przyjemności – każdy, kto przejeździł choćby ostatnie 5 lat w Polsce wie, jak bardzo się różnią warunki na drogach na przestrzeni nawet 100 czy 200 kilometrów, czyli niezbyt dużych dystansów. Proste porównanie: na dobrej klasy zimówkach jestem w stanie wyjechać z kopnego śniegu o głębokości nawet 20-30 centymetrów, bo się wreszcie dokopię do podłoża i złapię przyczepność. Na wielosezonówkach za nic w świecie mi się to nie uda, a na dokładkę zamiast mieć przyczepność na mokrym asfalcie, będę miał darmowe lekcje survivalu w aucie i przyspieszony kurs bardzo łagodnego operowania sprzęgłem i hamulcami. O długości drogi hamowania zimą na wielosezonówkach nie chce mi się nawet wspominać, bo nie ma o czym – jaka droga hamowania? Na całorocznych suniesz jak bojerem po zamarzniętym jeziorze.
źródła obrazków: autoloansolutions.ca, wisegeek.com, blackmountainmedia.ca