Zakładam, że przynajmniej niektórzy z was są ciekawi, dlaczego przestałem pisać o istocie, która w zupełnie niespodziewany sposób przejęła mój dom na własność, czyniąc mnie swym dożywotnim niewolnikiem, czyli o moim kocie Mordzie. Już się tłumaczę: nie pisałem, bo albo były ciekawsze tematy (wybacz, Morda!), albo akurat nie było o czym pisać, albo mi się zwyczajnie nie chciało. To trzecie chyba najczęściej. Dzisiaj postanowiłem troszeczkę nadrobić zaległości, choć na dobrą sprawę żadne przełomowe rzeczy się nam nie przytrafiły.
Patrząc z perspektywy tego krótkiego bądź co bądź czasu, kiedy mieszkamy razem, mogę stwierdzić, że Morda się już całkiem fajnie zadomowił i że już go nie straszy byle hałas zza ściany od sąsiada czy nawet wrzaski dzieciaków dochodzące z klatki schodowej. Nie znaczy to wcale, że moje kocisko nie zachowuje się czasem tak, że się naprawdę zastanawiam, czy aby moje mieszkanie nie wymaga wizyty jakichś Ghostbustersów czy innych łowców ektoplazmy, bo Morda potrafi się gapić na rzeczy, których nie ma. Długo. Podobno wszystkie koty tak mają, ale ja nie mam w domu wszystkich kotów, tylko tego konkretnego i takie wgapianie się zwierzaka w przestrzeń mnie ździebełko stresuje.
Z drugiej strony Morda jest straszliwie odstresowującym futrem, bo potrafi przyleźć tak ni stąd, ni zowąd, zwinąć w coś pomiędzy rogalem a kłębkiem na kolanach i najzwyczajniej w świecie zasnąć. I nie przeszkadza mu wtedy to, że go miętoszę ani nawet to, że go drapię pod brodą po szyi (normalnie to by pewnie skubaniec rękę próbował odgryźć za taki zamach na własną godność). Krótko mówiąc jesteśmy na etapie dogrywania szczegółów naszej pokojowej koegzystencji i chociaż nie wszystkie pomysły mojego nowego współmieszkańca mi się podobają (jak na przykład spanie dokładnie na klawiaturze mojego komputera w chwili, gdy próbuję stworzyć kolejny wpis na bloga), to w ogólnym rozrachunku plusów dodatnich jest więcej niż tych ujemnych. I oby tak zostało…