Pamiętacie, jak w tamtym miesiącu pisałem o suchej wodzie w moich kranach? No więc generalnie nic się w tej kwestii nie zmieniło i nadal stołeczna woda jest według mnie najlepszym sposobem na wyleczenie na przykład jakiegoś łojotoku, bo wysusza skórę naprawdę znakomicie. Problem rąk rozwiązałem już wtedy odpowiednim kremem, ale przecież myję nie tylko ręce, prawda?
Smarowanie całego ciała jest ździebko zbyt upierdliwe, żebym w ogóle rozważał je jako realną opcję, postanowiłem więc znaleźć środek myjący, który jakoś by neutralizował tę przeklętą wodę i choć trochę zmniejszał szansę na to, że moja skóra będzie tuż po kąpieli zachowywać się jak długo leżący na słońcu papier.
W pierwszym odruchu chciałem się nawet przerzucić na stare, dobre, szare mydło (babcia zawsze powtarzała, że nie ma lepszego środka myjąco-piorącego), ale zrezygnowałem w chwili, gdy w oczy wpadł mi pięciolitrowy baniak, którego etykieta dumnie głosiła światu, że wewnątrz znajduje się hipoalergiczne mydło Biały Jeleń. Wczytałem się w detale: zero sztucznych barwników, zero alergenów, same naturalne składniki – normalnie ideał.
Zacząłem się zastanawiać, w co ja to będę przelewał, ale znalazłem całkiem przyjemny zbiorniczek z pompką, a skoro już i tak podjąłem decyzję o zakupie (przy obecnej pogodzie pewnie cały baniak zużyję w jakieś półtora miesiąca), to sobie odkręciłem kanisterek i powąchałem moje nowe mydło w płynie. Pachniało naprawdę fajnie – świeżo, tak trochę jakby morsko. Spodobało mi się. A jak wróciłem do domu i wziąłem prysznic, to się okazało, że ten zapach bardzo ładnie się utrzymuje na skórze, która w końcu przestała być sucha jak pieprz. Mydło Biały Jeleń zyskało we mnie nowego wyznawcę…
źródła obrazków: tapeciarnia.pl, cosmetickick.blogspot.com, kosmetykipanidomu.pl