W kontekście tego, co pisałem niedawno o robieniu sobie porządków przed świętami nie tylko w domu, ale i w organizmie, chciałem się podzielić z wami pewną drobną, ale istotną (przynajmniej z mojego punktu widzenia) refleksją – nie przesadźcie. Chodzi mi o to, żebyście w ferworze oczyszczania organizmu ze zbędnych resztek i różnego zalegającego w układzie pokarmowym świństwa nie przekroczyli granicy między zdrowym rozsądkiem a obsesją. Dlaczego o tym w ogóle mówię? Bo mnie się przytrafiło właśnie takie małe „zapomnienie się”…
Generalnie nie jestem maniakiem wszelkich nowości w świecie zdrowego jedzenia i nie mam zwyczaju kupować każdego dopiero co wprowadzonego na rynek produktu, tym razem jednak zwyczajnie dałem się skusić. Bardzo lubię różne kasze (z wyjątkiem kuskusu, który mi po prostu nie smakuje), więc kiedy zobaczyłem w dobrej promocji kaszę o dość egzotycznie brzmiącej nazwie Bulgur, nie zastanawiałem się za długo i kupiłem dwie paczki. Ugotowałem, przyrządziłem według przepisu na opakowaniu i wszamałem. Bardzo mi smakowało, więc sobie nawet zafundowałem dokładkę, co niewątpliwie było dużym błędem w kontekście późniejszych wydarzeń, ale tego jeszcze wtedy nie mogłem wiedzieć, bo nigdy wcześniej nie jadłem tej kaszy.
Problem był jeden, ale zasadniczy: kasza bulgur okazała się tak maksymalnie wiatropędna (przynajmniej dla mnie), że na trwające mniej więcej nieskończoność wzdęcia pomógł mi dopiero stary, dobry Buscopan, którego resztkę miałem zabunkrowaną w szafce z lekami. I chociaż nadal uważam, że to jedna z najsmaczniejszych kasz, jakie w życiu jadłem (bardziej smakuje mi tylko kasza jęczmienna), to w przyszłości będę już dużo ostrożniejszy podczas testowania nowych produktów żywieniowych – nawet tych najzdrowszych. Takie mam postanowienie noworoczne.
źródła obrazków: shop4supplements.co, www.capitalfm.co.ke, www.telegraph.co.uk