Trochę zaczynam być już zmęczony ciągłym parciem na ekologię w motoryzacji. Ja rozumiem, że środowisko naturalne trzeba chronić i że jednym z najlepszych sposobów (a przynajmniej tak twierdzą ekolodzy) jest ograniczenie emisji spalin i dwutlenku węgla do atmosfery, ale skoro tak, to powinno się zacząć od zabrania się za dwa gigantyczne rynki stanowiące w tym zakresie prawdziwe Eldorado – Chiny i Indie.
Dlaczego w ogóle o tym mówię? Bo niedawno natknąłem się na informację, która normalnie by mnie bardzo rozbawiła, gdyby nie była podana na poważnie – chodzi o to, że znana chyba wszystkim motocyklistom firma Harley-Davidson postanowiła wypuścić na rynek motocykl elektryczny. Pomysł sam w sobie może i nie jest zły, ale goście z Harleya przechodzą sami siebie, przekraczając przy okazji granice absurdu.
Parę lat temu wykombinowali coś, co nazywało się LiveWire i było właśnie takim ekomotocyklem. Miało toto niegłupie osiągi (od 0-100 km/h poniżej 4 sekund i gdzieś około 180 km/h prędkości maksymalnej) oraz jeden poważny mankament: zasięg rzędu niecałych 90 km (!) i czas ładowania wynoszący około 3,5 godziny (!!!). No to ja się pytam, po kiego grzyba w ogóle takiego bubla pokazywać ludziom!? Rowerem bym przejechał w te kilka godzin dokładnie ten sam dystans i to nawet nie męcząc się za szczególnie, bo 25 km/h to nie jest przecież jakiś niemożliwy do uzyskania przez przeciętnego Kowalskiego wynik!
Ja wiem, że LiveWire to był tylko prototyp. Wiem. Ale wiem też, że przeciętny nabywca Harleya ma mniej więcej około 45-50 lat, a firma z jakiegoś powodu koniecznie chce, żeby jej klientami byli ludzie młodzi. Nie wiem tylko, kto im wmówił, że elektryczne motocykle to coś, o czym młodziaki śnią po nocach – na ile ja się znam na młodzieży (a mam trochę takich u siebie na osiedlu), to oni jednak bardziej wolą maszyny, które można zatankować w 2 minuty…