Dałem się wreszcie namówić na wyjście do kina na „Furię”, co jest o tyle ciekawe, że to przecież film wojenny i na dokładkę o załodze czołgu, więc teoretycznie jako zagorzały fan wszystkiego, co pancerne, powinienem być na jakimś seansie przedpremierowym czy coś takiego. A mnie jakoś niespecjalnie ciągnęło, bo miałem jakieś takie podskórne przeczucie, że coś będzie nie tak. No i się nie zawiodłem…
Nie żebym się czepiał warstwy wizualnej, bo zdjęcia są znakomite i pod tym względem jest naprawdę rewelacyjnie. Ale to w zasadzie jedyny aspekt „Furii”, który mnie nie doprowadza do furii. Już sam początek filmu mnie solidnie zirytował, bo niby akcja rozgrywa się w kwietniu 1945, czyli w zasadzie tuż przed ostateczną kapitulacją Niemiec, a tu we wprowadzeniu dowiadujemy się, że amerykańskie czołgi były po wielokroć gorsze niż niemieckie. Można w sumie z dalszej części wstępu wywnioskować, że generalnie to Amerykanie w 1945 mieli przesrane. Prawda jest taka, że aż tak tragicznie nie było, a już na pewno nie pod sam koniec wojny, kiedy w Niemczech brakowało wszystkiego, w tym również paliwa do czołgów czy jakichkolwiek innych pojazdów.
O kreacji postaci rozpisywał się nie będę, bo na dobrą sprawę nie ma o czym: reżyser zaplanował sobie mieć załogę złożoną z psycholi i popaprańców, jego sprawa. Każdy gra swoja rolę całkiem udatnie, chociaż jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to kierowca-Meksykanin miałby w rzeczywistości załogę złożoną z innych Meksykanów (bo w czasie II wojny światowej w armii USA obowiązywała segregacja, o czym wielu ludzi próbuje nie pamiętać), ale może ten jeden był jakiś wyjątkowy i czymś sobie zasłużył na czysto amerykańską załogę.
Interesującą sprawą jest to, że choć film był reklamowany jako oddający realia wojny i autentyczny, to nigdzie nie dowiadujemy się, przez jaką część Niemiec akurat przejeżdża tytułowy czołg – zero jakichkolwiek danych. Może to celowy zabieg, żeby nieco zuniwersalizować losy załogi (że niby tacy everymani z nich), ale do mnie to nie przemawia choćby ze względu na to, że załoganci są bardzo wyrazistymi postaciami, którym daleko do miana typowego członka załogi amerykańskiego Shermana w okresie II wojny światowej.
Ale najlepsze dopiero przed nami: w to, że Niemcy nie są w stanie zniszczyć poruszającego się powoli po otwartej przestrzeni amerykańskiego czołgu przy pomocy swoich dział przeciwpancernych (zamaskowanych i okopanych na pozycjach na wprost wspomnianych czołgów) jeszcze od biedy uwierzę, ale w to, że Sherman jest w stanie zrykoszetować wystrzelony z odległości najwyżej kilkudziesięciu metrów pocisk z takiego działa (o kalibrze 75 mm, znanego z pieruńskiej skuteczności) już nie uwierzę. A to się właśnie w filmie wydarza.
Ale to pikuś: w pewnym momencie „Furia” walczy z niemieckim Tygrysem. Tym z Bovington. I wiecie, co się dzieje? ŻADEN strzał Tygrysa (z działa 88 mm, znanego z możliwości zniszczenia celu na dystansie 1 kilometra) nie przebija pancerza Shermana, choć odległość jest o wiele mniejsza, a w przypadku jednego strzału można nawet uznać to za tzw. strzał z przyłożenia (w przełożeniu na bój prowadzony przez pojazdy pancerne). Po prostu niesamowite, jakie te Shermany były wytrzymałe na ostrzał…
Dalej jest jeszcze ciekawiej, ale oszczędzę Wam szczegółów – dość powiedzieć na przykład, że droga, po której porusza się „Furia” pod koniec filmu, jest zaminowana, ale tylko w jednym miejscu i nasi amerykańscy kowboje w swym stalowym rumaku na tę jedyną w okolicy minę wjeżdżają. Potem po tej samej drodze gania gdzieś ze 300 Niemców i żaden nie detonuje niczego. Najwidoczniej Niemcy mieli saperów-proroków, którzy wiedzieli, którędy dokładnie będzie jechał ten konkretny czołg.
W ogóle cała finałowa scena walki z niemieckim batalionem jest godna uwagi jako idealny przykład absolutnej ignorancji reżysera w praktycznie każdej dziedzinie związanej z wojskowością. Ale za to ma niebywałe pojęcie o choreografii, amerykańskiej wersji dramatyzmu i patosu oraz najwyraźniej też i o tym, jak sprawić, żeby jeden z najbardziej debilnych filmów, jakie w życiu widziałem, zbierał same pozytywne recenzje. Poza moją.
Jeżeli mimo wszystko nadal chcecie się wybrać do kina na „Furię”, to proszę, poważnie zastanówcie się, czy nie macie jakiegoś lepszego zakupu do zrobienia za te dwadzieścia kilka złotych. To może być cokolwiek, bo nawet zwykłe byle co jest lepsze od tego gniota…