Co jakiś czas nachodzi mnie, żeby się z mojego rodzinnego muzeum architektury socrealizmu wyprowadzić – najgorsza pod tym względem jest jesień, bo wtedy jak na dłoni widać całą szpetotę stolicy, a pochmurne i ponure dni tylko pogłębiają to odczucie. Patrzę wtedy na moje miasto i się zastanawiam, jak mogłoby wyglądać dzisiaj, gdyby nie zostało zrównane swego czasu z ziemią, a potem odbudowane według wytycznych z Moskwy.
Ostatnio na moim celowniku potencjalnych miejsc do życia znalazła się Łódź, chociaż bardziej przypadkiem niż celowo – otóż na początku listopada zajrzałem do kumpla, który po studiach osiadł tam na stałe. Miałem akurat czas (o autostradzie nie wspominając), więc pojechałem do niego na weekend, a ponieważ kumpel ma rodzinę, nie chciałem mu siedzieć cały czas na głowie, no to się wybierałem „na miasto”. Ważna informacja jest tu taka, że Jacek (to ten kumpel) nie tak dawno temu kupił mieszkanie w centrum Łodzi, w związku z czym łaziłem głównie po tej starszej (i w opinii Jacka ładniejszej) części miasta.
Niezależnie od tego wreszcie miałem na spokojnie czas, żeby się poprzyglądać miastu i powiem wam szczerze, że spodobało mi się. Całkiem inny klimat, zdecydowanie mniej betonu, ludzie jacyś sympatyczniejsi (fakt, nie spotkałem kiboli, więc nie mam pełnego oglądu sytuacji), knajpki w centrum otwarte o wiele dłużej niż w Wawie, no i zabójczo niskie ceny mieszkań. Przykład? Proszę bardzo: mieszkania na sprzedaż w centrum Łodzi w nowo wybudowanym bloku z zamkniętym patio wewnątrz po niecałe 5 tysięcy za metr. Można? Jak na razie Łódź jest najpoważniejszym kandydatem na mojej liście eksodusów, choć Wrocław depcze jej po piętach… A tak na marginesie, to weekend u kumpla był fenomenalny 😀