Jeśli chodzi o podejście do jakiejkolwiek diety, to jestem absolutnie klasycznym przypadkiem faceta: diety mogą sobie istnieć tak długo, jak żadna nie wchodzi mi w drogę. Ale co innego dieta, a co innego zdrowy rozsądek i generalnie jestem jak najbardziej za tym, żeby zmieniać przyzwyczajenia kulinarne, jeśli tylko da się to zrobić względnie bezboleśnie i z pozytywnym skutkiem dla zdrowia. Z grubsza oznacza to mniej więcej tyle, że nie ma takiej siły na świecie, która zmusi mnie do dobrowolnej rezygnacji z jedzenia czipsów do piwa, ale już w trasę na ten przykład mogę sobie kupić coś innego.
W moim przypadku „coś innego” oznacza orzechy – najlepiej nerkowca, bo to moje ulubione, ale prawie wszystkie rodzaje mi smakują. Z jednym, malutkim wyjątkiem: nie przepadam za migdałami. W zasadzie to mogłoby ich nie być, ale ponieważ są, to je po prostu omijam i jestem szczęśliwym człowiekiem.
Pewnie się zastanawiacie, co się takiego stało, że tak polubiłem orzechy? Nic szczególnego: zwyczajnie sobie jechałem w Polskę kolejne kilkaset kilometrów i zatrzymałem się na jakiejś malutkiej stacyjce benzynowej, żeby się troszkę rozprostować i dać oczom odpocząć od wpatrywania się w drogę (zmierzchało się już, a to najgorsza pora do jazdy). Na stacyjce był miniaturowy sklepik, w którym nie było czipsów, ale za to było kilka rodzajów paczkowanych orzeszków, no to dałem im szansę. Posmakowały mi (było sporo nerkowców!), a jak sobie potem poczytałem trochę o ich wpływie na organizm człowieka, to postanowiłem, że w trasie będę kupował tylko orzeszki jako przekąskę. No i od dobrych paru dni konsekwentnie się postanowienia trzymam…