Tak sobie pomyślałem, że napiszę coś więcej o tym, ile i co tak naprawdę widać ze środka czołgu, bo wiele osób myśli, że to tak fajnie, przyjemnie i bezpiecznie sobie takim czołgiem zapierdzielać po rzeczywistości. Zmartwię was – otóż nie. Wcale nie jest tak różowo. Wiem, bo przecież byłem nad morzem, żeby pojeździć czołgiem i przy tej okazji spędziłem trochę czasu na włażeniu do różnych czołgów: byłem i w drugowojennym T-34/85, i w powojennym T-55U, i w jeszcze bardziej powojennym T-72, a na dokładkę zapuściłem żurawia do wnętrza potężnego (z zewnątrz) radzieckiego niszczyciela czołgów ISU-152.
Generalnie wrażenie miałem takie, że im bardziej nowoczesne maszyny, tym niższych ludzi trzeba dobierać na załogę: o ile jako-tako mieściłem się w T-34 (choć najwygodniej i tak było w wieżyczce na miejscu dowódcy, bo mogłem sobie otworzyć właz i wystawić łepetynę), to już w T-55 było tak ciasno, że po zamknięciu włazu nad głową kierowcy siedziałem zwinięty w kłębek, a w T-72 było jeszcze gorzej. Ale to pikuś, bo niewygodę można jakoś przeżyć. Trudniej przeżyć, kiedy się prawie nic nie widzi, a w czołgu to sytuacja stała.*
Co ciekawe, najmniej widzi kierowca. Najzabawniej jest w T-55, bo są tylko dwa małe wizjerki o kącie widzenia do przodu mniej więcej w granicach 100-120 stopni i tyle. Boki i tył to dla kierowcy czołgu czarna dziura, zwyczajnie nie istnieją. Zresztą nie ma to większego znaczenia, bo doktryna prowadzenia działań wojennych przy pomocy czołgu T-55 zakłada, że maszyna przetrwa od wejścia na pole bitwy od 8 do 13 minut, nie dłużej. Zaskoczeni, prawda? Ja też byłem. I wyłażąc z ostatniego dosiadanego czołgu pomyślałem sobie jeszcze, jak cholernie odważnym (i niskim) człowiekiem trzeba być, żeby dobrowolnie i bez przymusu chcieć zostać czołgistą. Po tym, czego doświadczyłem, całkiem odechciało mi się iść w ślady czterech pancernych…
*I słaba widoczność, i trudność przeżycia.