W ubiegłym roku przed Bożym Narodzeniem pisałem o tym, że sobie profilaktycznie badam prostatę co roku i się tego wcale nie wstydzę. I to prawda, ale dziś chcę trochę temat rozszerzyć. Otóż już po publikacji tego wpisu pogadałem trochę na ten temat z kilkoma kumplami i ku swojemu zdziwieniu odkryłem, że w całym tym męskim wstydzie i niechęci do wizyty u lekarza-specjalisty chyba najbardziej chodzi o to, że boimy się jakichś bliżej nieokreślonych „nieprzyjemności”. Pytałem kumpli, co mają na myśli, ale żaden z nich nie był w stanie sprecyzować swoich obaw – powtarzali tylko, że wiedzą, że taka wizyta to traumatyczne przeżycie i koniec.
Wiem, że przynajmniej niektórzy z nich tu zaglądają (chociaż pewnie niektórzy by się w życiu nie przyznali), więc dziś napiszę ciut więcej o tym, jak naprawdę wygląda badanie prostaty. Może komuś się zreformuje światopogląd w tej kwestii i nie trzeba go będzie do gabinetu urologa wołami zaciągać…
Cała impreza zaczyna się od tego, że urolog przeprowadza z nami taki trochę wywiad: wypytuje o objawy, robi ogólne rozeznanie w sytuacji. Nic inwazyjnego ani szczególnie nieprzyjemnego się nie dzieje. Potem może się zdarzyć, że na bazie przeprowadzonej rozmowy urolog zdecyduje, że trzeba wykonać badanie per rectum – samo w sobie nie jest może szczytem przyjemności, ale trwa krótko i te kilka sekund dyskomfortu naprawdę nic nie znaczy w kontekście potencjalnych konsekwencji nieleczenia prostaty. Może się zdarzyć i tak, że specjalista-urolog nakaże nam zrobić badanie USG, zanieść mocz do analizy laboratoryjnej albo oddać mocz do specjalnego przepływomierza. Osobiście przeżyłem wszystkie te badania i powiem szczerze, że nie mam pojęcia, czego się „prawdziwi faceci” boją – ja tam wolę teraz uchodzić za hipochondryka i mieć spokój na stare lata, niż być sobie za młodu wielkim twardzielem, a na starość mieć na stałe założony cewnik. Kwestia wyboru…
źródło obrazka: dobrebadanie.pl