W mojej robocie znajomość angielskiego przydaje się generalnie rzadko, bo jednak pracuję przede wszystkim w naszym pięknym kraju, ale jednak w XXI wieku wypada znać język herbatopijców przynajmniej na tyle, żeby się móc porozumieć z drugim człowiekiem, kiedy się będzie za granicą albo kiedy jakiś obcokrajowiec zapyta o coś na ulicy. Ja osobiście zaczynałem swoją przygodę z angielskim gdzieś w okolicach podstawówki dzięki ówczesnemu cudowi techniki, jakim był komputer osobisty marki Commodore C-64.
W odróżnieniu od wielu moich kumpli ja używałem „komcia” głównie do pisania programów i grania w gry tekstowe. I do jednego, i do drugiego trzeba było angielski znać, chociaż przyznam szczerze, że jednak więcej czasu nad słownikiem spędziłem próbując przejść do końca „Hobbita” niż pisząc swoją pierwszą w życiu (i przy okazji ostatnią, ale to już inna historia) grę komputerową, która miała więcej błędów niż słowo „fzhut”, ale dała mi mnóstwo frajdy oraz pewność, że nie zostanę nigdy w życiu programistą 🙂
Któregoś dnia, kiedy byłem już bardzo dorosły i zaczynałem zarabiać pierwsze sensowne pieniądze, postanowiłem swoją znajomość angielskiego trochę uporządkować. To było ładnych parę lat temu, a że angielski znałem wtedy głównie od strony praktycznej (dogadywałem się w podstawowych sprawach), to poprosiłem znajomych o radę. Najlepszą opcją według większości z nich był Speak Up, mający opinię szkoły dość drogiej, ale za to bardzo skutecznej. No i okazało się, że znajomi mieli rację – po dwuletnim kursie (intensywnym jak cholera, dodam!) zasuwałem po angielsku już całkiem sprawnie i zacząłem częściej nawiedzać kraje ościenne w celach czysto turystycznych, co z kolei zaowocowało dalszym szlifowaniem języka Byrona. Tyle, że w warunkach znacznie przyjemniejszych niż szkoła 😀
źródła obrazków: redpepperwallpaper.com, classiccmp.org, na-pulpit.com