A jednak się doczekałem. Nadal uważam, że warto być niedowiarkiem i dopóki się nie zobaczy, to się nie powinno wierzyć, że jakikolwiek koncepcyjny wóz będzie czymkolwiek więcej, ale Arrinera Hussarya mnie zaskoczyła pod tym względem pozytywnie. Jest samochód, jeździ, marka ma się całkiem dobrze i nawet można było sobie pójść i na własne oczy obejrzeć. Szacunek, naprawdę.
Wprawdzie wciąż się zastanawiam, co dokładnie polskiego jest w samochodzie, który składa się wyłącznie z części produkowanych poza naszym krajem i nawet został zaprojektowany przez obcokrajowca (całkiem zresztą utalentowanego, przyznaję), ale w obliczu faktu urzeczywistnienia projektu wszystkie te sprawy są tylko detalami. Obserwowałem Arrinerę od samego początku i zdaję sobie sprawę z tego, ile trudności różnego kalibru musieli pokonać ludzie odpowiedzialni za Hussaryę, żeby w ogóle móc stworzyć ten samochód.
Dowiedziałem się przy okazji szukania informacji, że Arrinera Hussarya GT pod względem konstrukcyjnym i osiągowym spełnia wszelkie wymagania klasy GT4, ma więc szansę pojawiać się na torach wyścigowych na całym świecie. To akurat fajnie, bo jeśli tylko auto będzie reklamowane jako polski supersamochód (a jestem niemal pewny, że będzie, bo takiego chwytu reklamowego jeszcze nikt dotąd nie stosował i ma szansę zadziałać), to stanie się też dobrym patentem na promocję naszego kraju.
Tak już całkiem na marginesie, to mam gigantyczną ochotę wsiąść do Hussaryi i się nią przejechać, poczuć moc V8 pod butem i ją okiełznać, tylko ździebełko mnie na taką fanaberię nie stać – cena (niestety!) niedopasowana do mojego portfela…
zdjęcia: topgear.com.pl, antyradio.pl