Jest całkiem sporo prawdy w starym powiedzeniu, że najciemniej jest pod latarnią – ostatnio przekonałem się o tym na własnej skórze będąc w moim rodzinnym mieście w centralnej Polsce. Znaczy się w stolicy. Akurat tak się dziwacznie poskładało, że pracy na miejscu było niewiele, wyjazdów jeszcze mniej, a na dokładkę był 17 września, czyli doskonała okazja, żeby się przespacerować do Muzeum Narodowego (na ekspozycję plenerową, bo do środka to najlepiej wejść jak tylko otworzą, a i tak jednego dnia nie starczy, żeby rzetelnie zwiedzić wszystko) i pozastanawiać się, co by było, gdyby… Kolejna sprawa, że zwyczajnie lubię tam chodzić co jakiś czas i to nie tylko dlatego, że stoi sobie tam całkiem pokaźna kolekcja pojazdów pancernych (oraz samolotów i innych takich), ale też dlatego, że mnie to relaksuje. I tu właśnie dochodzimy do kwestii ciemności, latarni i ciekawych doznań.
Właśnie oglądałem sobie po raz nie pamiętam który stojącego sobie niedaleko wejścia radzieckiego kolosa nazwanego IS-2 (dla niewtajemniczonych: to czołg), kiedy przez bramę wjechała platforma, na której stał sobie spokojnie najunikatowszy z unikatowych czołgów w Polsce, czyli Renault FT-17 pamiętający czasy wojny w 1920 roku. Pomyślałem sobie, że to w ogóle niesamowita sprawa, że po tylu latach ten staruszek wrócił do nas aż z Afganistanu, a tu nagle słyszę za plecami… odpalany silnik! Prawie usiadłem z wrażenia, bo co innego sobie pooglądać statyczny czołg (zwłaszcza taki malutki), co innego widzieć go na defiladzie z dużej odległości (miałem okazję), a co innego podejść sobie na 1,5 metra do rampy, po której zjeżdża taka maszyna. Wrażenie jest niesamowite, uwierzcie – nawet jeśli się potem okazuje, że silnik to turbodiesel z jakiegoś względnie nowoczesnego samochodu i że jest za słaby, żeby ten czołg sensownie napędzać (wiem to, bo pogadałem z kierowcą).
I tak to właśnie jest w życiu: gdyby nie przypadek, pewnie w życiu bym się na takie widowisko nie załapał. A najlepsze, że wcale nie musiałem nigdzie w Polskę jechać, żeby przeżyć coś, co pewnie nigdy więcej mi się nie zdarzy. Efektem ubocznym całej sytuacji jest to, że jak tylko mogę, to bywam na ekspozycji zewnętrznej Muzeum Narodowego w nadziei, że się załapię na rozładunek TKS-a…