No i stało się: moja stara, dobra Wołga postanowiła pewnego pięknego grudniowego dnia się nieco rozpaść. I pół biedy, gdyby zrobiła to gdzieś w domu, pod domem albo chociaż w jakiejś względnie cywilizowanej okolicy – niestety, byłem akurat w trasie na Śląsku i do Wrocławia, do którego jechałem, miałem jeszcze dobre 40 kilometrów, kiedy w aucie coś zaszurało, zacharczało, zazgrzytało, a potem zdechło. Na szczęście mam jakieś tam assistance drogowe wykupione, więc problemu z doholowaniem wozu do warsztatu we Wrocławiu nie było, okazało się jednak, że naprawa potrwa tak ze dwa dni: raz, że nie było od reki części, a dwa, że kolejka u mechanika też krótka nie była. Problem był tylko taki, że potrzebowałem auta zastępczego żeby do klientów dojechać, a moje assistance aż takie zarąbiste to znowu nie jest.
Mogłem sobie wóz wypożyczyć, no bo w końcu wypożyczalnie po to są, ale trochę mi się to nie kalkulowało i uznałem tę opcję za ostateczność. Zadzwoniłem do znajomka mieszkającego we Wrocku (poznaliśmy się chwilę temu przy okazji zlotu posiadaczy starych samochodów) i zapytałem, czy by mi na dwa dni swojej Łady nie pożyczył. Okazało się, że nie ma sprawy, Marek dał mi kluczyki i postawił tylko dwa warunki: po pierwsze zajrzę do niego jak mi już Wołgę naprawią i dam mu nią pojeździć, a po drugie zostanę na dzień czy dwa, to sobie posiedzimy jak Polak z Polakiem przy nalewkach jego roboty. „Nie ma sprawy”, powiedziałem i pognałem na parking po Ładę.
To nie jest zwykła Łada – to Łada Niva, chyba najbardziej niezniszczalny samochód terenowy, jaki wyprodukowali Rosjanie (tak, pamiętam o UAZ-ach i nie, nie są aż tak fajne). Poczułem się jak w dzieciństwie, w starym Dużym Fiacie mojego taty: ten sam zapach paliwa wewnątrz, okienka z charakterystycznym trójkącikiem, no i ten wszechobecny klimat siermiężności. Dla mnie rewelacja. Bardzo mi się też spodobał stały napęd na cztery koła, ale najlepsze było dopiero przede mną. Wyjechałem na autostradę. Normalnie Wołgą to bym zasuwał głównie lewym pasem, ale Ładą praktycznie nie opuszczałem prawego, bo osiągnięcie nawet 130 km/h okazało się niemożliwe i jechałem z prędkością oscylującą wokół setki. A chwilę zeszło, zanim ją osiągnąłem…
Fajnie było, jak się ludzie oglądali, ale mniej fajnie, jak każdy jeden TIR mnie wyprzedzał. Dosłownie każdy. Wreszcie zjechałem z autostrady i chwilę później mnie zatrzymała policja. I wiecie co? W życiu mi się tak miło z policjantami nie rozmawiało 🙂 Okazało się, że zatrzymali mnie nie za przekroczenie prędkości (bo tym sprzętem naprawdę trudno o coś takiego), tylko dlatego, że… też lubią stare samochody i byli ciekawi, ile toto pali! Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, ale pewnie gdzieś około 10 litrów na setkę (tak twierdzą specyfikacje techniczne Nivy), pogadaliśmy jeszcze chwilę i pojechałem dalej.
Jak wróciłem do Wrocławia półtora dnia później, Wołga była już naprawiona, pan mechanik kazał mi mniej nią jeździć, o ile chcę jeszcze się nią długo cieszyć, Marek się najeździł moim samochodem ile tylko chciał (stwierdził, że całkiem fajnie, ale i tak woli swoją Ładę), a nalewki… to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia 🙂
źródło obrazka głównego: bestsellingcarsblog.com