Już od dość dawna samo wzniesienie się w powietrze nie stanowi dla człowieka szczególnego problemu, a latanie samolotem nie jest ani jakimś wielkim wyczynem, ani powodem do dumy – ot, zwykła sprawa. Zależy jednak, czego się do latania używa i nieco więcej na ten temat chciałbym dzisiaj napisać, dzieląc się przy okazji moim najnowszym odkryciem w dziedzinie maszyn latających cięższych od powietrza.
Ujmując rzecz najkrócej, jak się da, powiem tak: latałem wiatrakowcem. Nazwa może ciut myląca, bo mnie od razu się skojarzyła z fruwającym budynkiem, ale nie – najbardziej toto jest podobne do helikoptera, chociaż zasada lotu jest całkiem inna. Przede wszystkim wiatrakowiec ma silnik, który ciągnie albo pcha maszynę do przodu (jak jest w dziobie, to ciągnie, jak jest z tyłu, to pcha), a oprócz tego wirnik jak w śmigłowcu. Tyle tylko, że ten wirnik nie jest podpięty do silnika i działa na zasadzie autorotacji. Mnie wyjaśniono to w taki sposób, że wirnik obraca się pod wpływem powietrza, które go opływa i wytwarza siłę nośną utrzymującą wiatrakowiec w powietrzu, ale żeby się mógł obracać, to wiatrakowiec musi się poruszać – i po to właśnie jest silnik ciągnący/pchający.
Niby proste, ale osobiście uznałem, że jednak skomplikowane. Tyle tylko, że jak już się wznieśliśmy (bo leciałem z instruktorem, oczywiście), to miałem daleko gdzieś jak to lata i dlaczego, bo ważniejsze były widoki przede i pode mną. Chyba wtedy tak naprawdę zrozumiałem, o co chodziło pionierom lotnictwa, którzy z maniakalnym uporem próbowali i próbowali oderwać się od ziemi. Co innego sobie siedzieć w jakimś Boeingu, a zupełnie co innego lecieć wiatrakowcem i czuć pęd powietrza, patrząc na ziemię pod nogami. Rewelacja, po prostu rewelacja. Jakbyście kiedyś mieli okazję, to się nawet nie zastanawiajcie, tylko wskakujcie do wiatrakowca czy innej aerodyny i zafundujcie sobie taki przelot – wrażeń się nie da opisać…
Źródło obrazka: wiatrakowce.org