Kiedy byłem młodym chłopakiem, silniki wodorowe pojawiały się tylko w filmach i serialach SF. Kosmiczna technologia, niedostępna zwykłym śmiertelnikom, no i oczywiście futurystyczna do bólu – wtedy nikt z nas nie myślał, że zobaczy na własne oczy pojazd napędzany takim silnikiem. A tu proszę, zaskoczenie: jakiś czas temu zadebiutowała Toyota Mirai, a zupełnie niedawno, bo parę miesięcy temu Nissan zrobił na rynku silników wodorowych kompletną rewolucję.
Do tej pory największym problemem silników tego rodzaju było samo paliwo – wodór jest piekielnie niestabilny, a na dokładkę wymaga specjalnego przechowywania: musi być pod gigantycznym ciśnieniem i takie tam. Generalnie: Toyota Mirai to taka trochę bomba wodorowa. Tymczasem goście z Nissana kombinowali, kombinowali, aż wreszcie wymyślili, że wcale nie trzeba tankować wodoru, żeby mieć wodór do napędzania silnika. Zaskakujące, prawda?
Problem składowania niestabilnego paliwa obeszli w najprostszy możliwy sposób: do Nissana eNV-200 tankuje się zwykły etanol, gaz ziemny albo nawet bioetanol, czyli paliwa całkowicie bezpieczne. Dopiero potem, już w samym układzie paliwowym samochodu, jest ono przetwarzane do prostszej postaci, w wyniku czego uzyskuje się właśnie wodór zasilający silnik elektryczny.
Co najciekawsze, prototypowe auto jest w stanie przejechać na pełnym baku i pełnych bateriach (24 kWh pojemności) gdzieś około 600 kilometrów, a ma zbiornik paliwa na ledwie 30 litrów! To znaczy, że gdyby mu wstawić dwukrotnie pojemniejszy bak, miałby zasięg o wiele większy niż ponad połowa normalnych samochodów z konwencjonalnymi silnikami – moja Lodzia na pełnym baku przy raczej oszczędnej jeździe zrobi jakieś 700, góra 750 kilometrów…
zdjęcia: nissannews.com
materiał filmowy: youtube.pl